[ Pobierz całość w formacie PDF ]
specjalne wiadomości. Sztorm tropikalny u wybrzeży Florydy właśnie zmienił się w huragan. Duży. Zmierzał w ich kierunku. Richard odsunął zasłony. Wyspę otuliła nagle ciemność. Wiatr wył jak oszalały, ale nie padało. Na razie. Zastanawiał się, co zatrzymało Laurę. Próbował zadzwonić na jej telefon komórkowy, ale słyszał komunikat, że jest poza zasięgiem. Bzdura, chyba że wsiadła na prom. Nie lubił telefonów komórkowych. Wyjdziesz za róg i przestają działać. Wejdziesz do budynku i działają. Tak czy tak, niecierpliwie czekał na Laurę i Kelly. Chciał mieć pewność, że są bezpieczne. Chciał przytulić swoje dziewczyny. Wykręcił numer telefonu na policję, ale był zajęty. Nie myśląc wiele, podszedł do szafy, wyciągnął z niej płaszcz i wyszedł na zewnątrz. Zapytał Deweya, czy może pożyczyć jego ciężarówkę. Kilka chwil pózniej jechał szybko główną drogą. O dach i okna łomotał deszcz. Rozglądał się dookoła. Włączył reflekto- ry zamontowane na dachu szoferki i zalał ciemne ulice ostrym światłem. To chyba jedyna okazja, kiedy ten sprzęt ma jakieś zastosowanie, pomyślał z wdzięcznością. Ulicę spłukiwał deszcz, tworzyły się koleiny. Błoto i piach już zdążyły uwięzić parę samochodów. Wyobraził sobie, że van Laury gdzieś utknął. Błysnął reflektorami w prawo i lewo. Mijał wolno ulicę za ulicą. %7łałował, że nie może przyspieszyć. I wtedy je wypatrzył. Poczuł ogromną ulgę. Zaparkował obok vana i wyskoczył zza kierownicy. Przez dzwięk pracują- cego silnika i szum deszczu usłyszał cichy śpiew. Laura opuściła okno i zamrugała powiekami na jego widok. - Richard! Była wyraznie poruszona. Nie spodziewała się, że wyjdzie dla niej z domu. Zawstydził się, pochylił i pocałował ją. - Dzięki Bogu. - Cześć, tatusiu! - zawołała Kelly. - Nic wam się nie stało? Otworzył drzwi. - Owszem, silnik zgasł i nie chce zapalić - powiedziała Laura, wysiadając i biorąc na ręce Kelly. - Próbowałam za dzwonić, ale rozładowała mi się bateria w telefonie. Zapomnia łam ją naładować. Richard wziął od niej dziecko, a potem zaprowadził obie do ciepłej ciężarówki, po czym wrócił do vana po zakupy. - Dobry Boże, Lauro - mruknął upychając torby wokół ich nóg. - Po co tego aż tyle? - Usłyszałam o huraganie. Chciałam zrobić zapasy. %7łeby nam niczego nie zabrakło. Nam", pomyślał. Czyżby Laura już traktowała ich jak ro- dzinę, tak samo, jak on? - Może przejdzie bokiem, jak ostatnio. Huragany potrafią być nieprzyjemne, jeśli mieszka się na wybrzeżu, a naprawdę paskudne na takiej wyspie, jak ta. Taka była cena izolacji. Zabezpieczył vana, a potem wskoczył za kierownicę, ode- tchnął głęboko i wreszcie spojrzał na Kelly i Laurę. Nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby którejś z nich coś się stało. Nagle Kelly zarzuciła mu ręce na szyję. - Wiedziałam, że po nas przyjedziesz, tatusiu. Uścisnął ją i spojrzał ponad jej głową na Laurę. Uśmiechnęła się czule i z zadowoleniem. - Wyszedłeś dla nas z domu - powiedziała Laura. Nadal była oszołomiona. - Przecież nie mogłem pozwolić, żeby moje dziewczyny były same w środku burzy. Wyciągnęła rękę i zaplątała ją w jego wilgotnych włosach. Była z niego dumna, ale nie musiała tego mówić. Wiedział o tym. Zrobił kolejny krok. Ujął jej dłoń i podniósł ją do ust. Burza przybierała na sile. Mieli dużo pracy. Laura, ubrana w dżinsy i bluzę od dresu, pomagała Richardowi i Deweyowi zabezpieczyć ogród i stajnię. Dewey przyholował vana do domu i wprowadził go do garażu. Richard nakarmił i oporządził ko- nie. Mieli szczęście, że dom stał wysoko na wzgórzu. Do nich woda dotrze w ostatniej kolejności. Najpierw musiałaby zalać całe miasteczko. Richard oznajmił Laurze, że ona i Kelly po- winny się spakować. Laura jednak grała na zwłokę. Cały czas znajdowała sobie jakieś pilne zajęcie. Nie chciała wyjechać bez niego. A on nie zamierzał się nigdzie ruszać. Dlatego przygotowała się na przeczekanie huraganu na miejscu. Rozłożyła latarki i świece w całym domu, żeby były w za- sięgu ręki. Richard miał generator prądu, który można było włączyć, gdyby wysiadło światło, ale wolała nie ryzykować. Kelly cały czas bawiła się swoją latarką. Laura w kółko jej powtarzała, żeby ją wyłączyła, bo wyczerpie baterie. W końcu odłożyła latarkę na lodówkę. Gdy wrócili do domu, Kelly z kociakiem na kolanach sie- działa przed telewizorem i była tak pochłonięta oglądaniem baj- ki, że nawet nie podniosła głowy. Laura odwiesiła płaszcze i zajęła się parzeniem kawy. - Chcę, żebyś popłynęła następnym promem. Zatrzymaj się w jakimś hotelu. - Nie będzie żadnych wolnych miejsc w hotelach aż do Columbii. Wszyscy z wybrzeża jadą w głąb lądu. - Włączyła ekspres do kawy, po czym stanęła przed Richardem. - Poje- dziesz z nami? - Oczywiście, że nie. - W takim razie zapomnij o naszym wyjezdzie. - Lauro, musisz przedostać się w głąb lądu. - Nie, Richardzie. Nigdzie bez ciebie nie jadę. - Jestem dużym chłopcem. Omiotła go wzrokiem od stóp do głów. - Wiem. - Jej wargi drgnęły. - Ale i tak nie pojadę. - Do licha, jeśli ci mówię, że pojedziesz, to pojedziesz! Skrzyżowała ręce na piersi. - Zmuś mnie. - Do cholery, Lauro, czy ty sobie nie zdajesz sprawy z nie- bezpieczeństwa? - Nie klnij, Blackthorne. Jeśli ja i Kelly mamy wyjechać, to ty i Dewey też. - Pewnie, już jedziemy. - Sięgnął po telefon i wykręcił nu- mer. - Jeśli będę musiał, zaciągnę was na prom siłą i przywiążę do burty. Musicie być bezpieczne. - Jesteśmy bezpieczne tutaj. Bezpieczniejsze niż jadąc w deszczu do jakiegoś motelu. I prawdopodobnie bezpieczniej- sze niż reszta miasteczka! Zadzwonił do portu z pytaniem o następny prom. Zaczął wrzeszczeć na mężczyznę po drugiej stronie słuchawki, potem przeprosił go i skończył rozmowę. - Cóż, wyszło na twoje. Nie ma już żadnego promu. - Nic dziwnego. Popatrz na wodę. Wyjrzał za okno. Spienione fale rozbijały się o brzeg. Wiatr świstał w gałęziach drzew, a gwiazd nie było widać zza chmur. Spojrzał na Laurę. - Zrobiłaś to celowo. Kłóciłaś się ze mną, szukałaś sobie zajęć, żeby zrobiło się za pózno. Wzruszyła ramionami, tłumiąc uśmiech. Nachmurzył się. Laura podeszła do niego i otoczyła go w pasie ramionami. - Jestem właśnie tu, gdzie chcę być, Richardzie. Gdybyśmy się teraz rozdzielili, zamartwiałbyś się o nas na śmierć. Posuwa- łybyśmy się noga za nogą w głąb lądu razem z milionem innych
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|