[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Dokąd idziesz? - spytała. - Rozejrzę się trochę. A ty idz spać. Zamrugała sennie oczami. - Jestem naprawdę zmęczona - przyznała. I nic dziwnego. W drodze byliśmy od dawna, a trzęsawka po wertepach �byggdir nie należała do przyjemności; zaliczyliśmy chyba wszystkie przeklęte wyboje, których na szlaku nie brakowało. - Połóż się - powtórzyłem. - Zaraz wracam. Zawiesiłem lornetkę na szyi, otworzyłem tylne drzwi i zeskoczyłem na ziemię. Miałem już się oddalić, lecz wiedziony instynktem odwróciłem się do samochodu i sięgnąłem do kabiny po karabin. Elin chyba tego nie zauważyła. Najpierw przyjrzałem się rzece, przez którą mieliśmy się przeprawiać. Wciąż płynęła wartkim nurtem, chociaż sądząc po mokrych kamieniach wystających nad powierzchnią, poziom wód zaczynał już opadać. O świcie przejście nie powinno nastręczać trudności. Musieliśmy także zdążyć przeprawić się przez pozostałe rzeki, zanim znów przeszkodzą nam w tym wzbieraj ące wody. Zarzuciłem karabin na ramię i skierowałem się z powrotem w stronę oddalonej o prawie dwa kilometry rzeki, którą niedawno z takim trudem przekroczyliśmy. Poruszałem się z maksymalną ostrożnością, chociaż wokół panował całkowity spokój. Rzeka toczyła swe wody, szemrząc pogodnie, i nie dostrzegłem w pobliżu żadnych powodów do niepokoju. Przez lornetkę zbadałem dalej położone okolice, po czym usiadłem, opierając się plecami o omszały głaz. Zapaliłem papierosa i zacząłem rozmyślać. Martwiło mnie ramię Elin, co nie znaczy, że jego stan był szczególnie niepokojący. Lekarz jednak zająłby się nim znacznie lepiej niż ja. Poza tym trzęsawka po wyboistym pustkowiu na pewno nie wpływała na jego poprawę. Niełatwo będzie chyba wyjaśnić lekarzowi, w jaki sposób przytrafiła się dziewczynie ta niewątpliwie postrzałowa rana, ale cóż, wypadki chodzą po ludziach. Jakoś powinienem z tego wybrnąć, wymyślając wiarygodną historyjkę. Posiedziałem tak kilka godzin, paląc, rozmyślając i przyglądając się falom rzeki, nie wymyśliłem jednak niczego, tyle tylko że zaczęło mi huczeć 89 w głowie. Pojawienie się amerykańskiego helikoptera stało się zupełnie nowym elementem składanki, którego w żaden sposób nie mogłem nigdzie dopasować. Spojrzałem na zegarek: było już po dziewiątej. Zagrzebałem niedopałki papierosów, sięgnąłem po karabin i zacząłem się zbierać do powrotu. Podnosząc się z ziemi, dostrzegłem coś, co w jednej sekundzie mnie zmroziło: w oddali, po drugiej stronie rzeki pojawił się słup pyłu. Odłożyłem karabin, chwyciłem lornetkę i ujrzałem punkcik poruszającego się pojazdu, za którym unosił się pióropusz kurzu jak smuga za lecącym odrzutowcem. Rozejrzałem się wokoło. W pobliżu nie było żadnej naturalnej osłony, dopiero w odległości około dwustu metrów od rzeki wznosił się grzebień zastygłej lawy, wyniesiony w górę mocą jakiejś dawno już ucichłej erupcji. Pobiegłem, by się tam ukryć. Pojazd okazał się dżipem willysem, który na swój sposób jest równie odpowiedni na tutejsze warunki jak mój land-rover. Podjeżdżając do rzeki, zwolnił, zbliżył się ostrożnie i zatrzymał tuż przy brzegu. Ciszy nocy nie mąciły żadne dzwięki, tak że mogłem wyraznie słyszeć szczęknięcie klamki otwieranych drzwi. Z samochodu wysiadł mężczyzna i podszedł, by przyjrzeć się wodzie. Po chwili odwrócił się i powiedział coś do kierowcy Nie słyszałem słów, wiedziałem jednak, że nie mówił po islandzku ani po angielsku. Mówił po rosyjsku. Kierowca również wysiadł, spojrzał na rzekę i potrząsnął głową. Niebawem na brzegu zjawiło się dwóch następnych i cała czwórka wydawała się prowadzić ze sobą jakiś spór. Nadjechał jeszcze jeden dżip, a jego załoga również przyłączyła się do ożywionej dyskusji. Było ich teraz ośmiu, dwa pełne dżipy. Jeden z nich, ten, który stanowczo gestykulował i wyglądał na ich przywódcę, wydał mi się znajomy. Podniosłem do oczu lornetkę i ujrzałem wyraznie jego twarz w przygasającym świetle dnia. Elin się myliła. Decyzja o przekroczeniu wezbranej rzeki nie była nieuzasadnionym ryzykiem, czego dowód stanowiła twarz, którą właśnie miałem przed oczami. Znajoma blizna biegła od prawej brwi do kącika ust, szare jak dawniej oczy patrzyły twardo jak kamień. Jedynie krótko przystrzyżone włosy posiwiały i nie były już czarne jak niegdyś, a pod nalaną twarzą zaczynał się formować drugi podbródek. Kennikin i ja postarzeliśmy się o cztery lata, wyglądało jednak na to, że trzymam się lepiej niż on. Rozdział 5 Wyciągnąłem rękę po karabin, lecz zatrzymałem się. Widoczność pogarszała się z każdą chwilą, pukawka Grahama była dla mnie obcą bronią, a jej krótka lufa uniemożliwiała skuteczne ugodzenie i powalenie człowieka przy strzale z daleka. Odległość wynosiła blisko trzysta metrów, zatem trafienie kogokolwiek wynikłoby raczej z przypadku niż zamierzonego działania. Gdybym dysponował własnym karabinem, mógłbym ustrzelić Kennikina równie łatwo jak jelenia. Wpakowałem kiedyś w jednego miękki pocisk i zwierzę biegło jeszcze prawie kilometr, zanim padło martwe, a rana wyjściowa po pocisku była tak duża, że można by wsadzić tam całą pięść. Człowiek nie zdołałby tego dokonać, ma zbyt delikatny system nerwowy i nie zniesie takiego szoku. Nie trzymałem jednak w ręku własnej broni, a strzelanie na chybił trafił nie dawało szans powodzenia. W ten sposób tylko ostrzegłbym Kennikina, że jestem blisko, a lepiej, żeby o tym nie wiedział. Zdjąłem więc palce z karabinu i skoncentrowałem uwagę na tym, co się mogło wydarzyć. Pojawienie się Kennikina ucięło dyskusje. Wcale mnie to nie zdziwiło, bo pracując z nim kiedyś, dość dobrze go poznałem. Nie zwykł tracić czasu na czczą gadaninę. Wysłuchiwał tego, co miało się do powiedzenia (i niech cię Bóg ma w swojej opiece, jeśli coś było nie tak), a potem podejmował decyzje i w tej chwili właśnie podejmował jedną z nich. Uśmiechnąłem się, widząc, jak jeden z mężczyzn pokazuje mu ślady land-rovera ginące w nurcie rzeki, a następnie wskazuje drugi brzeg. W miejscu, gdzie wydostaliśmy się z wody, nie było żadnych śladów, ponieważ wyrzuciło nas nieco bokiem; ich brak musiał stanowić zagadkę dla każdego, kto nie był przy tym obecny. Rozmówca Kemlikina wskazał wymownie w dół rzeki, Kennikin jednak potrząsnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|
|
|