[ Pobierz całość w formacie PDF ]
— żebyśmy przenieśli się jednocześnie. Barney wziął swój kawałek. Koniec z tym, rozmyślał żując, w tym baraku zażywa się to po raz ostatni, a czym zostanie zastąpione? Jeśli Leo ma rację, to czymś o wiele gorszym, wręcz nieporównywalnie gorszym niż Can-D. Oczywi- ście, Leo z pewnością nie jest bezstronny. Jednak jest zewoluowany. I mądry. 106 Zminiaturyzowane przedmioty, które niegdyś zatwierdziłem, uświadomił so- bie Barney. Za chwilę znajdę się w świecie złożonym z produktów P.P. Layouts i zmniejszę się do ich rozmiarów. I w przeciwieństwie do pozostałych kolonistów, będę mógł porównać swoje wrażenia z tym, co dopiero zostawiłem za sobą. A niedługo, uświadomił sobie, będę musiał spróbować i z Chew-Z. — Odkryjesz, że to dziwne uczucie — powiedział mu Norm Schein — znaleźć się w czyimś ciele razem z trzema innymi facetami; wszyscy musimy uzgodnić, co chcemy robić, a w każdym razie zadecydować większością głosów, inaczej ciało nie poruszy się nawet. — Co się zdarza — rzekł Tod Morris. — Prawdę mówiąc, dość często. Jeden po drugim pozostali zaczęli żuć swoje kawałki Can-D; Barney Mayer- son jako ostatni i nieco opornie. Ach, do diabła, pomyślał sobie nagle i przeszedł- szy przez pokój wypluł nieprzeżutą porcję Can-D do zlewu. Pozostali, siedząc wokół zestawu Perky Pat, już zapadli w trans i nikt nie zwra- cał na niego uwagi. Nagle został sam. Na jakiś czas barak należał do niego. Krążył po pokoju, przytłoczony świadomością panującej wokół ciszy. Po prostu nie mogę tego zrobić, uzmysłowił sobie. Nie mogę zażyć tego pa- skudztwa, tak jak oni. Przynajmniej jeszcze nie. Nagle zadzwonił dzwonek. Ktoś stał przed wejściem do baraku, prosząc o zezwolenie na wejście do środ- ka; decyzja należała do Barneya. Ruszył do góry mając nadzieję, że dobrze robi, że nie jest to jedna z rutynowych kontroli ONZ; niewiele mógłby wtedy zrobić, aby nie dopuścić do odkrycia, w jakim stanie są pozostali mieszkańcy baraku, i zdemaskowania ich jako zażywających Can-D. Przed wejściem, z latarką w ręce, stała młoda kobieta w grubym izotermicz- nym kombinezonie, do którego wyraźnie nie była przyzwyczajona; wydawała się skrępowana. — Halo, panie Mayerson! — powiedziała. — Pamięta mnie pan? Wytropiłam pana, ponieważ czuję się po prostu okropnie samotna. Mogę wejść? Była to Anne Hawthorne; spojrzał na nią ze zdumieniem. — Czy też jest pan zajęty? Mogę przyjść kiedy indziej. Obróciła się, zamierzając odejść. — Widzę — powiedział — że Mars był dla ciebie ogromnym szokiem. — Wiem, że to grzech — odparła Anne — ale już go nienawidzę; naprawdę. Wiem, że powinnam się nauczyć cierpliwie znosić i tak dalej, ale. . . — Omiotła promieniem latarki piaski wokół baraku i drżącym, zrozpaczonym głosem powie- działa: — Pragnę teraz tylko znaleźć jakąś drogę powrotną na Ziemię; nie chcę nikogo nawracać i niczego zmieniać. Po prostu chcę się stąd wydostać. I dodała ponuro: — Jednak wiem, że to niemożliwe. Więc zamiast tego pomyślałam, że odwie- dzę pana. Rozumie pan? 107 Wziąwszy ją za rękę sprowadził rampą na dół, do pomieszczenia, które mu przydzielono. — Gdzie pozostali? — Rozejrzała się wokół. — Nieobecni. — Wyszli? — Otworzyła drzwi do salki i zobaczyła leżących wokół zestawu. — Ach, tak. A pan się nie przyłączył. Zamknęła drzwi i zmarszczyła brwi, wyraźnie zakłopotana. — Zadziwia mnie pan. Ja czuję się tak, że chętnie zażyłabym trochę Can-D. A pan tak dobrze to znosi w porównaniu ze mną. Jestem taka. . . nieprzystosowa- na. — Może mam lepszą motywację niż pani — powiedział Barney. — Ja mam świetną motywację — Anne zdjęła niezgrabny kombinezon i usia- dła, podczas gdy on zaczął robić kawę dla obojga. — Ludzie w moim baraku — to kilometr na północ stąd — też są nieobecni, w taki sam sposób. Czy pan wiedział, że jestem tak blisko? Szukałby mnie pan? — Pewnie. Znalazł plastykowe, paskudnie zdobione filiżanki i spodki, po czym postawił je na składanym stoliku i dosunął krzesła, również składane. — Może — powiedział — Bóg nie sięga aż na Marsa. Może opuszczając Ziemię. . . — Nonsens — powiedziała ostro Anne, na wpół podnosząc się z krzesła. — Myślałem, że w ten sposób uda mi się panią rozzłościć. — Oczywiście. On jest wszędzie. Nawet tu. Zerknęła na jego częściowo rozpakowane rzeczy, na walizki i zapieczętowane kartony. — Nie zabrał pan ze sobą wiele, prawda? Większość mojego bagażu jest jesz- cze w drodze; przyleci automatycznym transportem. Podeszła do sterty książek i zaczęła studiować tytuły. — De Imitatione Christi — powiedziała ze zdumieniem. — Czytuje pan To- masza á Kempis? To wielka i wspaniała książka. — Kupiłem ją — odrzekł — ale nigdy jej nie przeczytałem. — A próbował pan? Założę się, że nie. Otworzyła ją na chybił trafił i zaczęła czytać. — „Uznaj, iż nawet najmniejszy dar, który od niego jest dany, wielkim jest; a najgorsze z przypadków przyjmuj jako specjalne dary i oznaki jego miłości”. To dotyczyłoby też naszego życia tu, na Marsie, prawda? To nędzne życie, za- mknięte w tych. . . barakach. Dobra nazwa, no nie? Dlaczego na miłość boską. . . — odwróciła się, patrząc na niego błagalnie — . . . dlaczego to nie może być jakiś określony okres, po którym się wraca do domu? — Zgodnie ze swą definicją — odparł Barney — kolonia musi być czymś stałym. Niech pani pomyśli o Roanoke. 108 — Tak — kiwnęła głową Anne. — Myślałam. Chciałabym, żeby Mars był jedną wielką wyspą Roanoke i wszyscy mogli wrócić do domu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|
|
|