[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uciekł... przestraszył się, dureń... No i co teraz robić? Sam jechać nie mogę, bo nie znam drogi i gotowi pomyśleć, że ukradłem mu konia... Co robić?" 32 Klimie! Klimie! Klimie...! odpowiedziało echo. Na myśl o tym, że będzie zmuszony spędzić noc w lesie, na zimnie, słuchając wycia wilków i parskania nędznej kobyłki, po plecach geometry przebiegły mrówki. Klimek! zawołał. Gdzie jesteś, kochasiu? Klimek! Ze dwie godziny tak krzyczał geometra i dopiero gdy ochrypł zupełnie i już pogodził się z myślą noclegu w lesie, doszły go wraz z lekkim powiewem wiatru czyjeś jęki. Klimku, to ty, kochanku? Jedziemy. Za... zabijecie! Ależ ja tylko żartowałem, kochasiu! Niech mnie Bóg skarze! %7łartowałem! Nie mam pistoletów! To ja tak ze strachu skłamałem! Proszę cię, jedz! Marznę! Klim, zmiarkowawszy widocznie, że prawdziwy bandyta dawno by już znikł z wozem i koniem, wyszedł z lasu i niepewnym krokiem zbliżył się do swego pasażera. Czegoś się zląkł, głupi? Ja... ja tylko tak sobie... zażartowałem, a tyś się przestraszył...! Siadaj. Bóg z tobą, dziedzicu! mruknął Klim włażąc na wóz. Gdybym był wiedział, to bym i za sto rubli nie pojechał. Omal nie umarłem ze strachu... Klim uderzył konia. Wóz drgnął. Klim uderzył po raz drugi, wóz zachybotał się, a gdy nareszcie po czwartym uderzeniu ruszył z miejsca, geometra osłonił uszy kołnierzem i wpadł w zadumę: droga i Klim już nie wydawały mu się niebezpieczne. 1885 33 CHAOPCY Wołodia przyjechał! ktoś krzyknął na podwórzu. Kochany Wołodieńka przyjechał! wrzasnęła Natalia wbiegając do pokoju stołowego. Ach, mój Boże! Cała rodzina Korolewych, oczekująca z godziny na godzinę swego Wołodi, podbiegła do okna. Koło podjazdu stały szerokie sanie, a od trójki białych koni buchała gęsta para. Sanie były puste, gdyż Wołodia już stał w sieni i czerwonymi, zziębniętymi palcami rozwiązywał baszłyk. 13 Jego płaszcz, czapka, kalosze i włosy na skroniach były pokryte szronem i tak przyjemnie pachniało od niego mrozem, że chciało się samemu wyjść na mróz i powiedzieć: brrr!" Matka i ciotka ściskały go i całowały. Natalia rzuciła mu się do nóg i zaczęła ściągać walonki, siostry piszczały, drzwi skrzypiały i trzaskały, a ojciec Wołodi, w kamizelce, z nożyczkami w ręku, wbiegł do przedpokoju i krzyknął z niepokojem: Spodziewaliśmy się ciebie jeszcze wczoraj! Dobrze dojechałeś? Bez przygód!? Mój Boże, pozwólcie mu przywitać się z ojcem! Cóż to, nie jestem ojcem czy co? Hau, hau! szczekał basem Milord, olbrzymi, czarny pies, stukając ogonem o ściany i meble. Wszystko to się zlało w jeden radosny gwar, który trwał parę minut. Gdy pierwszy paroksyzm radości minął, państwo Korolewowie zauważyli, że oprócz Wołodi, w cieniu padającym od wielkiego lisiego futra, w przedpokoju w kącie stała nieruchomo jeszcze niewielka postać, owinięta w chustki, szale i baszłyk, cała obsypana szronem. Wołodia, a to kto? cicho spytała matka. Ach opamiętał się Wołodia. Mam zaszczyt wam przedstawić: mój kolega Czeczewicyn, uczeń drugiej klasy... Przyjechał ze mną w gościnę. Bardzo nam miło, prosimy z radością powiedział ojciec. Przepraszam, że jestem w stroju domowym, bez surduta. Pan będzie łaskaw! Natalio, pomóż panu Czeczewicynowi rozebrać się! Mój Boże, a wypędzcież tego psa! Skaranie boskie! W jakiś czas potem Wołodia i jego przyjaciel Czeczewicyn, oszołomieni hałaśliwym powitaniem i jeszcze zaczerwienieni od chłodu, siedzieli przy stole i pili herbatę. Zimowe słonko, przesączając się przez śnieg i oszronione okna, odbijało się w samowarze i kąpało swe jasne promienie w misce do płukania szklanek. W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, że przez ich zziębnięte ciała niby mrówki przebiegają na przemian: ciepło i mróz, jak gdyby nie chcąc sobie nawzajem ustąpić. Tylko patrzeć i Boże Narodzenie! przeciągle mówił ojciec napełniając papierosa ciemnym tytoniem. A czy to tak dawno było lato i matka odprowadzając cię płakała? I proszę, już przyjechałeś... Czas, bracie, mija szybko! Nie zdążysz się obejrzeć, jak starość nadejdzie. Panie Czybisow... proszę jeść, niech pan się nie krępuje! U nas bez ceremonii! Trzy siostry Wołodi, Katia, Sonia i Masza najstarsza miała jedenaście lat siedziały przy stole i nie spuszczały oczu z nowego znajomego. Czeczewicyn, chłopak wzrostu Wołodi, nie był pulchny i biały, przeciwnie szczupły, smagły i piegowaty. Włosy miał szczeciniaste, 13 Bbaszłyk rodzaj kaptura z zawiązywanymi końcami. 34 oczy wąskie, wargi grube; w ogóle nie był ładny i gdyby nie był ubrany w mundurek gimnazjalny, to z wyglądu zewnętrznego można by było go wziąć za syna kucharki. Czeczewicyn był ponury, milczący i ani razu nie uśmiechnął się. Dziewczynki, patrząc na niego, z początku przypuszczały, że widocznie był bardzo mądrym i uczonym człowiekiem. Przez cały czas siedział tak pogrążony w swych myślach, że kiedy pytano go o cokolwiek, to wstrząsał się, odrzucał głowę w tył i prosił o powtórzenie pytania. Dziewczynki spostrzegły, że Wołodia, zawsze wesoły i rozmowny, mówił mało, wcale się nie uśmiechał i jakby nie był zadowolony, że przyjechał do domu. Przez cały czas, gdy siedzieli przy herbacie, Wołodia zwrócił się do sióstr tylko jeden raz, w dodatku jakoś dziwnie. Wskazując palcem na samowar powiedział: A w Kalifornii zamiast herbaty piją dżyn. 14 Wołodia również był zaprzątnięty jakimiś myślami; ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu wymieniał ze swym przyjacielem Czeczewicynem, można było sądzić, że obaj mieli wspólne myśli. Po herbacie wszyscy poszli do dziecinnego pokoju. Ojciec z dziewczynkami usiadł przy stole i zabrali się do roboty, którą przerwało przybycie chłopców. Robili z kolorowej bibułki kwiaty i łańcuchy na choinkę. Była to praca zajmująca i ciekawa. Każdy gotowy kwiatek dziewczynki witały entuzjastycznymi, pełnymi podziwu okrzykami, jak gdyby ten kwiatek
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|