[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tamował oddech. Powietrze zdawało się oblepiać wszystkie członki. Nadzieję ulgi obiecywało w tej sytuacji wąskie pasemko dymu, który unosił się ze stojącej na stoliku kadzielnicy. Były to opary lotosu. Conan przemyślał sobie słowa Phang Loona. Tu, w tych słoiczkach i puzderkach rozstawionych na stole, kryje się środek mogący zniweczyć ból i, no tak, przywieść do błogostanu. Nieznajome pragnienie nabierało realnego kształtu z zaskakującą intensywnością. A przecież narkotyk nie mógł zostać wprowadzony do organizmu Conana dawniej niż kilka godzin temu. Z drugiej strony jednak ranny nie miał pojęcia, jak długo działają rozmaite wyciągi i wywary sporządzane przez tutejszych magów. Jakąkolwiek dawkę podali mu ludzie władcy, musiała być ona potężna. Conan wiedział, że jeśli fale cierpienia dalej będą pulsować w jego żyłach, może wkrótce stać się oddanym niewolnikiem lotosu. Nie żywił jednak wątpliwości, co obecnie powinien uczynić. Wziąwszy szklany słoiczek ze stołu, zdjął wieczko i Conan powąchał podobną do wosku różową maść. Jej delikatny aromat wywołał błysk przyjemności wewnątrz czaszki. Cymmerianin poczuł, jak w reakcji na zapach rozszerzają mu się nozdrza. Dla próby nabrał odrobinę miękkiego mazidła na czubek palca i posmarował szyję. Wodził palcem wzdłuż śladu po ciosie sztyletem. Ciepło i miła ulga rozeszły się natychmiast wokół rany. Następnie uniósł tunikę i musnął wciąż delikatne szramy na udzie. Rozsmarował maść również wzdłuż nabrzmiałych mięśni, gdzie ból szarpał najmocniej. Wreszcie zmusił się do zakrycia słoiczka. Dłonie drżały mu z rozkoszy. Bardzo ostrożnie, kurczowo go ściskając, umieścił pojemniczek z maścią w kieszeni tuniki. Tymczasem przed oczami Conana rozsnuły się barwne jak kwiaty wizje, a oddech rozpalał mu piersi niczym grzane wino z korzeniami. Ranny nie miał ochoty się ruszać, odkrywając fascynujące światy w dziwacznych kształtach i miękkich cieniach otaczającego go pokoju. Wraz z tym nowym uczuciem bezgranicznej błogości napływała siła. W głowie wciąż kołatała się słabiutko myśl o ucieczce, a narkotyk przetwarzał ją w pełną brawury energię. Cymmerianin wstał, opierając się o stół. Pamiętał, że chora noga jest drętwa i bezwładna. Jednak nie zaznał już bólu. Starając się stąpać ostrożnie i powoli, był w stanie przekuśtykać przez pokój, aż do mniejszych drzwi. Gdy do nich dotarł i położył rękę na klamce, stwierdził że nie są zamknięte. Bezszelestnie ustąpiły pod jego dotykiem. Wolność w moim domu, powiedział Phang Loon. W porządku, jaka próba nie czekałaby za tymi drzwiami, on, Conan, nigdy nie będzie bardziej gotowy, by jej sprostać. Przytrzymał się framugi i rozejrzał wokół. Pomieszczenie bardzo przypominało jego komnatę, choć było ciemniejsze i gorzej utrzymane. Trzy czy cztery lampy jarzyły się słabo w jego rogach. Ich światło pozwalało dostrzec, że część mebli i ozdób uległo zniszczeniu. Pokój wyglądał na zaśmiecony, a powietrze niosło woń stęchlizny, nieprzyjemną nawet dla przesyconych zapachem lotosu nozdrzy. I znowu żadnych okien, ale Conanowi wydało się, że w przeciwległej ścianie poprzez długie, zwisające strzępy haftowanej zasłony przezierają kolejne drzwi. Upewniwszy się, że nie nadciąga żadne zagrożenie, Conan ruszył naprzód. Za jego plecami rozległ się głuchy odgłos, który stał się sygnałem rozpoczynającym istną kakofonię. Odwróciwszy się niezgrabnie, Cymmerianin dostrzegł, że drzwi, przez które wszedł, zatrzasnęły się. Nie mógł pojąć przyczyny, lecz w końcu dojrzał ją mimo przyćmionego światła. Małpa, odziana w połyskujące ozdoby, skakała po belce nadproża. Wtem zobaczył drugie zwierzę, trzecie. Nie, czwarte... Było ich pełno, tuzin lub więcej. Ten fakt zaczął do niego docierać aż nazbyt jasno, dzięki narastającym szyderczym skrzekom i piskom. Małpy wspinały się po ścianach jak pająki, a nawet, co niewiarygodne, zwisały nad jego głową. Po chwili Conan zorientował się, że pomiędzy ścianami porozciągane były, na tyle wysoko, iż nie mógł do nich sięgnąć, druty służące za doskonałe bieżnie dla zwinnych stworzeń. Małpy skakały po nich, ale wydawało się, że czynią to z mniej radosną energią niż ich żyjące na wolności siostry. Każde ze zwierząt w pokoju nosiło mały złoty hełm i napierśnik, a przy pasie zwisał im połyskujący, na palec długi stalowy półksiężyc. Conan pojął, że otaczają go małpy-wojownicy, a zatrzaśnięcie drzwi było pierwszym elementem zasadzki. Gdy tak patrzył, trójka napastników spuściła się żwawo po ścianie obok framugi i ruszyła ku niemu, odczepiając swe miniaturowe jatagany i wymachując nimi zawzięcie. Kopniaki byłyby najlepszą metodą na tych, zmuszonych do chodzenia po ziemi mieszkańców drzew, ale Conan wiedział, że taka forma obrony przekraczała możliwości jego zranionej nogi. Zaczął się cofać, ale pojąwszy śmieszność, na jaką narażało takie postępowanie, sztywno pokuśtykał do przodu. Pochylił się, by gołymi rękoma schwytać środkową z małp, ale zwierzak wymknął się, odskoczył na bok i silnie ciął mu dłoń swym ostrym mieczykiem. Gdy Conan rzucił się za maleńkim wrogiem, pozostali wojownicy przyskoczyli atakując go z obu stron. W końcu Cymmerianinowi udało się przytrzymać jednego stwora. Uniósł małpę w górę, mając zamiar cisnąć nią o ścianę. Ale zwierzak nie przestawał walczyć. Szczerzył do swego prześladowcy małą, kudłatą diabelską mordę, błyskając mu w oczy jataganem, aż wreszcie zatapiał ostre kły w nadgarstku napastnika. Nagle ciężka, piszcząca, skłębiona masa uderzyła w plecy Conana. Cała horda uzbrojonych małp spadła na niego równocześnie z rozciągniętych pod sklepieniem drutów. Jak pojął w gwałtownym przebłysku świadomości, atak z podłogi był jedynie wybiegiem, mającym odciągnąć jego uwagę od tego, co działo się w górze. Teraz kręcił się i potykał jak szalony, odpychając i strząsając z siebie kudłate potwory. Bezowocnie próbował uchronić twarz i lędzwie przed igiełkami ich kłów i maleńkimi szabelkami. Chwyciwszy skrzeczącą przerazliwie małpę za kark, zaczął nią wywijać, biczując własne
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|