[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ten wielki, rudowłosy, puszący się młody kogut był przodownikiem w gospodarstwie Astleya jednym z dwóch, którzy spotkali i rozpoznali w lesie Ryszarda wracającego kłusem do opactwa; skorzystali z okazji, by zyskać łaskę swego pana. Te same muskularne ramiona, które teraz za wiele sobie pozwalały z jedną z chichoczących praczek, podle wyciągnęły Ryszarda z siodła i trzymały go kopiącego i bijącego pięściami, dopóki ten drugi łotr nie zakneblował chłopca jego własnym kapturem nie związał mu rąk jego własnymi wodzami. Pózniej tej samej nocy, kiedy porządni ludzie śpią, ci dwaj wywiezli go dla bezpieczeństwa do dalszego dworu. Ryszard zapamiętał dobrze tę niegodziwość. A teraz ten sam człowiek znów mu wchodził w drogę, bo nie mógł wyjechać z ukrycia i przejechać przez bród w ich pobliżu, aby go nie rozpoznano prawie na pewno nie schwytano ponownie. Nie pozostawało do zrobienia nic, poza ukryciem się i czekaniem, aż odejdą do osady i do dworu. Nie było nadziei na obejście Wroxeter i dalszą podróż północnym brzegiem rzeki, bo już był zbyt blisko osady, a wszystkie dojścia stały się widoczne. Tracił przy tym czas, a czas był decydujący, czuł to instynktownie, nie zastanawiając się, dlaczego. Stracił już godzinę, gryząc palce w desperacji i czekając na ich pierwszy ruch. Ale nawet gdy kobiety zdecydowały się już zabrać pranie i iść do domu, nie śpieszyły się, lecz marnowały czas na ścieżce, chichocząc i przekomarzając się z młodym człowiekiem, który szedł między nimi. Dopiero gdy ich głosy ucichły i nic się nie poruszało nad brodem, Ryszard ośmielił się wyjść z ukrycia i popędził kuca na płycizny. Bród był na pierwszym odcinku piaszczysty i płytki, potem szlak prowadził przez wysepkę i znów zanurzał się w długim przejściu poza nią w szerokim archipelagu małych, piaszczystych mielizn, połyskujących w łagodnym, okrężnym ruchu wody. W połowie drogi Ryszard ściągnął na chwilę wodze, by się obejrzeć, bo szeroka, niewinna przestrzeń zielonych łąk narzuciła mu poczucie odsłonięcia i lęku. Tu mógł być widziany o milę albo dalej jako ciemna figurka na końskim grzbiecie, bezbronna i wystawiona na atak, w krajobrazie wilgotnego, perłowego światła i bladych barw. Tam zaś, jadąc w galopie w stronę brodu tą samą ścieżką, którą on przebył, pomniejszony oddaleniem, ale wyraznie jadący za nim, nadciągał samotny jezdziec na wielkim siwku; Fulko Astley w zaciętym pościgu za swoim zbiegłym zięciem. Ryszard w bryzgach piany przeleciał przez płycizny i wypadł w desperackim pośpiechu na podmokłe łąki, kierując się na zachód, do traktu, który doprowadziłby go po czterech milach do Zwiętego Idziego na ostatnią prostą do strażnicy opactwa. Miał jeszcze ponad milę do możliwego ukrycia w falującym terenie i w porozrzucanych kępach drzew, ale nawet tam nie mógł mieć nadziei na zgubienie pogoni teraz, kiedy został dostrzeżony. Kuc nie mógł się równać z tą jabłko witą bestią za nim, prędkość była jednak jedyną nadzieją. Wciąż miał lepszy start, nawet jeśli stracił wiele, czekając u brodu. Wbił pięty w boki kuca, zacisnął zęby i pognał do Shrewsbury, jakby mu wilki deptały po piętach. Teren podnosił się, falował niskimi pagórkami z kępami drzew i krzewami na stokach, kryjąc ściganego i ścigającego przed sobą nawzajem, ale dystans między nimi musiał się skracać. Tam, gdzie trakt biegł poziomo i bez osłony, Ryszard rzucił niespokojne spojrzenie przez ramię, zobaczył znowu swego nieprzyjaciela znacznie bliżej i za tę chwilę nieuwagi zapłacił nowym upadkiem. Tym razem jednak trzymał mocno wodze, co mu oszczędziło zarówno wstrząsu, jak i wysiłku chwytania kuca. Ubłocony, posiniaczony i wściekły na siebie wdrapał się na siodło i gnał dalej, czując wzrok Astleya wbity w jego plecy niczym sztylet. Szczęściem kuc był walijski, silny i od kilku dni stęskniony za ruchem, a ciężar, który niósł, był niewielki, ale mimo to tempo ucieczki nie było odpowiednie. Ryszard był tego świadom i gryzł się tym, ale nie mógł przyśpieszyć. Gdy pojawiło się ogrodzenie Zwiętego Idziego i trakt I rozszerzył się w drogę, usłyszał za sobą tętent. Tu mógł skręcić i szukać schronienia, bo hospicjum trędowatych było obsadzone i obsługiwane przez opactwo, a brat Oswin nie wydałby go nikomu bez polecenia opata. Nie było jednak czasu na zatrzymanie ani na zakręcanie. Ryszard pochylił się nisko i pogalopował przez Podgrodzie, w każdej chwili spodziewając się zobaczyć długi cień Fulka Astleya i wielką dłoń sięgającą (po jego uzdę. Pędził wokół narożnika muru opactwa, po prostej do strażnicy przy bramie, rozpraszając rzemieślników oraz chałupników, którzy właśnie zakończyli swój dzień roboczy i szli do domów, a także dzieci i psy bawiące się na gościńcu. Dzieliło ich zaledwie pięć kroków, gdy Ryszard skręcił brawurowo do strażnicy. Tego wieczoru na nieszporach było kilku wiernych z domu gościnnego, jak zauważył Cadfael ze swego miejsca w prezbiterium. Obecny był Rafe z Coventry, milczący i nie rzucający się w oczy jak zawsze, a nawet Aymer Bosiet, po całodziennym poszukiwaniu swej wymykającej się własności wszedł z ponurą miną, być może modlić się o jakąś wiarygodną wskazówkę z niebios. Sadząc z jego miny, rozważał jakieś poważne sprawy, bo marszczył brwi przez całe nieszpory, jak człowiek usiłujący się na coś zdecydować. Konieczność utrzymania dobrych stosunków z potężnymi krewnymi matki mogła go przynaglać do powrotu z ciałem Droga i do okazania jakichś oznak synowskiej troski. Może też myśl o subtelnym, młodszym bracie - tam na miejscu - zdolnym do wszystkiego dla własnej korzyści, skłaniała go do porzucenia niepewnego polowania na rzecz pewnego dziedzictwa. Jakiekolwiek były jego zmartwienia, stał się jednym więcej świadkiem sceny, która ukazała się braciom i gościom po skończonym nabożeństwie, kiedy wychodzili przez południowe drzwi i szli wzdłuż zachodniej ściany klasztoru na wielki dziedziniec, by się rozejść do różnych przygotowań do wieczerzy. Opat Radulfus właśnie wyszedł na dziedziniec z przeorem Robertem i resztą braci za sobą, kiedy wieczorną ciszę przerwał tętent kopyt na ubitej ziemi gościńca przed strażnicą, przeradzając się gwałtownie w szczęk żelaza na bruku wewnątrz niej, gdy tęgi, czarny kuc przeleciał przez strażnicę bez zatrzymania, ślizgając się na kamieniach, a tuż za nim wpadł na dziedziniec duży, siwy koń. Jadący za nim jezdziec,
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|