[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tak sądzę odparłem. W każdym razie usilnie będę się starać. IX Arctocebus, ahoj! Dzień mojej wspinaczki górskiej zaczął się jasnym przeczystym świtem. N da Ali było niewidoczne za białą ścianą mgły, cała dżungla dymiła i parowała, tylko małe wzgórza ukazywały się nagle jak zniekształcone we mgle statki. W słabym porannym słońcu złotozielony las widoczny był tylko częściowo. Nieopatrznie obiecałem, że w Fineszang stawię się o jedenastej, i dopiero w przeddzień wieczorem przyszło mi do głowy, że mogę się tam dostać tylko pieszo, a do Fineszang było dziesięć mil zakurzoną drogą w pełnym słońcu. Było to mało zachęcające. W czasie nerwowej narady z naszymi ludzmi okazało się, że we wsi mieszka okręgowy goniec, posiadacz nowego błyszczącego roweru. Goniec bardzo chętnie zgodził się pożyczyć mi swego stalowego rumaka, który w porannym słońcu został przyprowadzony uroczyście do naszej chaty, a ja zacząłem robić przygotowania do wyjazdu. Postanowiłem zabrać ze sobą Daniela, ponieważ był najmniejszy i najlżejszy z naszych ludzi i mogłem go wiezć na ramie. Oprócz tego pasażera miałem duży worek ze sprzętem do łowienia zwierząt i drugi z kanapkami i piwem, co miało podtrzymywać moje siły podczas tej wyprawy. Kiedy to wszystko mocowałem na rowerze, pojawił się John. Dlaczego zabierasz tyle piwa? spytał. No cóż, przede wszystkim będzie mi się chciało pić w trakcie wspinaczki, a poza tym przekonałem się, że piwo bardzo łagodzi działanie dżu-dżu. Przyszedł także Daniel i spojrzał na mnie z lekkim przerażeniem. Najwyrazniej nie miał zaufania do moich kolarskich uzdolnień. Gdzie mam usiąść, sah? spytał. Tutaj, na ramie odparłem. Pochyliłem się i posadziłem go. Rozpaczliwie przywarł do kierownicy i skręcił ją tak gwałtownie, że obaj upadliśmy z całym bagażem wśród brzęku butelek z piwem. To nie wygląda na początek naukowej wyprawy stwierdził z powagą John ale raczej na porwanie. Podniosłem rower, przymocowałem bagaż, znów posadziłem Daniela na ramie i, tym razem bez żadnych komplikacji, ruszyliśmy w drogę. Do widzenia, stary! zawołał John. Do widzenia! odkrzyknąłem, ostrożnie omijając wertepy. Do zobaczenia wieczorem! zawołał John z całkowitym brakiem przekonania w głosie. Szybko zjechaliśmy ze wzgórza i jak pijani wypadliśmy na gościniec. Tutaj jechałoby się łatwiej, gdyby nie Daniel, który kurczowo trzymał się kierownicy, przez co nie mogłem swobodnie kierować rowerem. Jazda na rowerze kameruńską drogą to niezapomniane przeżycie. Co chwila wzbijają się wielkie tumany czerwonego kurzu, otaczając cyklistę i jego wehikuł, głębokie dziury o poszarpanych krawędziach nagle ukazują się przed przednim kołem, tak że człowiek miota się z jednej strony drogi na drugą, przy tym mniej więcej co sto jardów wpada się na teren dosłownie usiany kamieniami i jadąc po nich, ma się uczucie, że złamanie miednicy byłoby najmniejszym obrażeniem, jakiego można doznać. Co pół mili musieliśmy przejeżdżać przez most, który składał się z dwóch grubych bali przerzuconych między brzegami i położonych w poprzek albo czasem wzdłuż desek. Byłem na tyle głupi, że na początku podróży spróbowałem tę konstrukcję pokonać na rowerze. Przednie koło wpadło w szparę pomiędzy dwiema deskami i utknęło tam, a Daniel, piwo i ja upadliśmy na ziemię. Słońce właśnie ukazało się zza mgły i upał na drodze był okropny. Kiedy dotarliśmy do słupka znaczącego połowę drogi, byłem zlany potem, a usta i oczy oblepiał mi kurz. Akurat wtedy zjechaliśmy ze wzgórza, u którego stóp był znowu most, przerzucony przez płytki szeroki strumień z piaszczystymi brzegami i kępą wysokich drzew, dających głęboki cień. Uległem pokusie. Daniel, zatrzymamy się tu na chwilę powiedziałem ochrypłym głosem. Przy tej wodzie może być jakieś małe zwierze dodałem. Zwietnie wiedziałem, że w takim miejscu nie będzie żadnego interesującego zwierzęcia, ale chciałem się zanurzyć w przejrzystej wodzie i zmyć z siebie trochę kurzu. Zostawiliśmy rower na brzegu i zeszliśmy w dół do strumienia; rozebraliśmy się i zanurzyliśmy, patrząc, jak czerwony kurz spływający z naszych ciał tworzy krwiste kręgi w przejrzystej wodzie. Po półgodzinie cudownego wypoczynku na mieliznie nagle zobaczyłem coś dziwnego, co natychmiast wyrwało mnie z miłego rozleniwienia. Tuż obok mnie długa brunatna wstęga wodorostu oderwała się nagle od kamienia i odpłynęła. Przez chwilę patrzyłem na to zdumiony, po czym zerwałem się na nogi i rzuciłem w pogoń. Wodorost płynął szybko pod prąd i schował się w piasku pod małym kamieniem. Razem z Danielem podnieśliśmy kamień i złapaliśmy to coś. W stulonych dłoniach trzymałem niezwykły okaz ryby. Była wąska, brunatna, miała wydłużony pyszczek i okrągłe oczy, bystrzejsze niż u przeciętnej ryby. Rozpoznałem ją od razu, gdyż wiele godzin spędziłem na łowieniu jej krewniaków wśród ławic wodorostów na Morzu Zródziemnym. Była to iglicznia. Nigdy nie spodziewałbym się znalezć słodkowodnej igliczni,
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|