[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kupa czasu. Kaszka z mleczkiem ten skok. Docieracie do niej wszyscy razem, łeb w łeb. Ustawiacie się na pozycjach... i nagle zaczyna się szok. Róża nie leci tak równo jak poprzedniczki. Jej płatki to składają się, to prostują, w minimalnych ruchach, ale to już wystarczy: obcy przetrwalnik raz spada szybciej, raz wolniej, musicie więc ciągle korygować wysokość, doginając i wypuchając co sił. Do tego kwiatek obraca się, powoli, lecz nieustępliwie. Płatek, który jeszcze przed chwilą był w zasięgu dłoni, teraz już jest niedostępny. Lecieć za nim czy czekać na kolejny? Patrzycie na Drakkara, on tu dowodzi. Czekać, mówi jego zdecydowany ruch dłoni. Czekać na odpowiednią chwilę. Czekacie więc. A metry nieubłaganie lecą w dół. Cztery tysiące pięćset. Cztery. Trzy i pół. Na dodatek ta zmienna prędkość! Wianek spadochroniarzy dookoła Róży jest nierówny, ciągle jedni z was są wyżej, a drudzy niżej. Nie możecie tak jej łapać, musicie to zrobić równo, inaczej skończy się to jednym wielkim skwargleniem i plątaniną. - Są dookoła Róży. Czemu jej nie łapią? - niepokoi się Wódz. - Czekają i czekają, już tyle czasu... Po co? Czekać, mówi Drakkar z góry. Czekać! Rzut oka na wysokościomierz. Trzy tysiące metrów. Jak tak pójdzie dalej, nie zdążymy! Teraz! - nakazuje Drakkar. W błogosławionej krótkiej chwili Róża wyrównuje lot. Dopadacie jej jednoczesnym kopnięciem. Mamy cię! - No dobra, mają ją - potwierdza na dole wrośnięty w telemetr Wódz. Równo doszliście? Jeśli ktokolwiek spieprzył teraz, to koniec. Zaraz się zmieszacie, wszyscy. Jest równo, na szczęście. Trzymacie płatki, ściskając je z całych sił. Wchodz, Drakkar. Na litość boską, wchodz! Ten nie śpieszy się, jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu. Powoli nasuwa się nad Różę, wreszcie opada na nią, ale dopiero wtedy, kiedy ma pewność, że sytuacja jest w pełni pod kontrolą. Masz rację, Drakki, szepczą zbielałe usta. Nie śpiesz się. Zrób to stabilnie. Jak nas teraz wywali... wszyscy wiemy, co. Drakkar wbija igłę z esencją. - Szerszeń wszedł - melduje Wódz z napięciem. - Dwa i pół tysiąca, na moje oko. Jakoś tak. Pozostali popatrują po sobie w nieśmiałym poczuciu ulgi. Trzydzieści sekund podawania trucizny to zazwyczaj tysiąc pięćset metrów w dół. Powinni zdążyć. Powinni. Drakkar traci na moment równowagę, jakby kwiat wrzasnął z bólu, wierzgnął i zapragnął go zrzucić. Ale to tylko złudzenie. Jakaś turbulencja po prostu. Szerszeń zaraz jest z powrotem na znamieniu. Podaje esencję. Czerwona lampka kontrolki pali się równym, jednostajnym światełkiem. Szkoda tylko, że te kurewskie metry tak szybko lecą w dół. Płyn spływa zbyt powoli. Ta Róża jest dziwnie oporna, nie przyjmuje go tak chętnie, jak poprzedniczki. Nieważne. I tak dostanie wszystko, co do ostatniej kropelki, chce tego czy nie. - Aykaj maleńka, łykaj - prosi na dole Babeta. - Dobry siarczanik miedzi, w sam raz dla ciebie. Aykaj, Różyczko, proszę cię. Kolejna turbulencja, Drakkar chwieje się, niemal spada z Róży. Zciskacie płatki silnie, niemal do naderwania mięśni, stabilizując obiekt za wszelką cenę. Drakkar odzyskuje równowagę, wraca do znamienia. Spoglądacie na to miejsce z napięciem. Wykłuł się? Na szczęście nie. Przerwał tylko zastrzyk na chwilę. Naciska wyzwalacz, kontrolka znów płonie czerwienią, wewnątrz przetrwalnika giną kolejne zarodniki. Oddychacie z ulgą, wszyscy równo, jak jeden mąż. Nagły rzut oka na wysokościomierz, strach zaciska krtań. Tysiąc metrów. Powinniście się już rozchodzić! Rzuć to i uciekaj, krzyczy spanikowany, wewnętrzny głos. Ratuj się, uciekaj stąd! I zabij wszystkich innych, splącz ich z Różą, niech polecą w dół. Nie ma mowy, wrzeszczy w odpowiedzi drugi głos. Nie zrobisz tego, ani mi się waż! - Co tak długo? - szepcze Zlimak w zdenerwowaniu. - Co jest grane? Rozchodzcie się! Dziewięćset metrów. Filozof wyjmuje pilocik, leci, trzymając go w ręku. Kupuje czas. W razie czego, po prostu go puści, zapoczątkowując otwarcie. Drakkar wpatruje się w licznik podajnika. Esencja spływa wciąż do wnętrza Róży. Tylko czemu tak wolno, czemu, kurwa, tak wolno? Osiemset. - No, już! - błagają na dole widzowie. - No, już! Kap... kap... kap... Spływają ostatnie krople. Ciśnienie w Róży jest chyba zbyt duże, płyn nie chce przejść. Siedemset. Kurwa jego mać. Zamknij się. Umieraj z godnością. To ostatnia rzecz, jaką jeszcze masz. Wódz wbija wzrok w niebo, poruszając bezgłośnie ustami. Może klnie, a może się modli, nie wiadomo. Wreszcie kontrolka miga na żółto, a potem rozbłyska błogosławioną zielenią. Poszło! Drakkar wyjmuje igłę, odwraca się, zsuwając się z Róży i machając rękami do rozejścia. Sześćset metrów. Rozejście. - Rozchodzą się - oznajmia Wódz drżącym głosem. - Chwała Bogu! Filozof uwalnia z dłoni pilocik, otwierając się w miejscu. Pozostali puszczają płatki, odwracają się. Przechodzą do tracka, powinni tak jeszcze pociągnąć jakieś dwie-trzy sekundy, żeby się otwierać w bezpiecznych od siebie odległościach. Odpalą od razu zapasy, te napełniają się szybciej. Pięćset pięćdziesiąt. Nie trzeba telemetru, gołym okiem widać wszystko, każdą postać. Pięć osób oddzieliło się od Róży... zaraz, przecież powinno odejść sześć! Widzowie stoją bez ruchu, wpatrzeni w niebo, które spada im właśnie na głowy. Nagle Artysta przypomina sobie słowa z dzieciństwa, zaczyna się modlić w głos. Zdrowaś Mario... Milka odwraca się, jakby coś w niej wrzasnęło: STOP!
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|