[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Udało ci się to wszystko wywnioskować - pyta z niedowierzaniem Jean-Luc - tylko na podstawie moich ciuchów? - No cóż - wyjaśniam, popijając łyk wina - to wszystko, i jeszcze fakt, że nie cierpisz na kompleks niższości na tle seksualnym, bo nie używasz wody kolońskiej. Jean-Luc mówi: - Pasek kupiłem za dwieście dolarów, koszule Hugo Bossa dziwnie na mnie leżą, w skarpetkach za gorąco mi w stopy, przebiegam pięć kilometrów dziennie, nienawidzę wód kolońskich i robię najlepsze omlety z dymką i serem, jakie kiedykolwiek próbowałaś. - Nie mam więcej pytań do świadka - podsumowuję i zabieram się do sałatki z zielonych warzyw, którą właśnie przyniósł nam kelner. Pełno w niej sera pleśniowego i kandyzowanych włoskich orzechów. Mniam, kandyzowane orzechy włoskie. - Ale tak poważnie? - pyta Jean-Luc. -Jak ty to robisz? - To taki talent - mówię skromnie.- Coś, co zawsze potrafiłam robić. Tyle że, jak widać, nie zawsze się ujawnia. Wydaje mi się, że zawodzi mnie wtedy, kiedy jest mi najbardziej potrzebny: jeśli facet ma ambiwalentne podejście do własnej seksualności, totalnie nie umiem tego stwierdzić po jego ciuchach. Chyba że, rozumiesz, wkłada coś mojego. I tak jak mówi- łam, Andy to obcokrajowiec. To mnie zmyliło. Następnym razem będę mądrzejsza. - Przy następnym Brytyjczyku? - pyta Jean-Luc, znów unosząc brwi. - Nie - odpowiadam. - Już nie będzie żadnych Brytyjczyków. Chyba że chodzi o członków rodziny królewskiej, oczywiście. - Mądra strategia - kwituje Jean-Luc. Dolewa mi wina i pyta, jakie mam plany po powrocie do Stanów. Opowiadam mu o tym, że zamierzałam zostać w Ann Arbor i czekać, aż Andy zrobi dyplom. Ale teraz... Nie wiem, co zrobię. A potem zaczynam mu opowiadać - temu nieznajomemu, który postawił mi obiad - o swoich obawach, że kiedy zdecyduję się i pojadę z Shari do Nowego Jorku, to ona mnie w końcu zostawi na lodzie i zamieszka ze swoim chłopakiem, bo Chaz pewnie się wybierze na Uniwersytet Nowojorski, żeby zrobić doktorat z filozofii, a ja wtedy będę musiała dzielić mieszkanie z kimś kompletnie obcym. I że tak naprawdę nie mam jeszcze dyplomu, bo nie skończyłam (ani nawet na dobre nie zaczęłam) pisać pracy licencjackiej, więc pewnie nawet nie mogłabym zdobyć w Nowym Jorku pracy w interesującej mnie dziedzinie - jeśli w ogóle istnieją jakieś posady dla osób z licencjatem z historii mody - i prawdo-podobnie skończy się na tym, że będę pracowała w Gap, co jest moim wyobrażeniem piekła na ziemi. Wszystkie te T-shirty z krótkimi rękawka-mi, każdy dokładnie taki sam jak reszta, i ludzie mieszający ze sobą dżins o różnym stopniu wytarcia. Mogę tego nie przeżyć. - Jakoś - mówi Jean-Luc - nie bardzo mogę sobie ciebie wyobrazić przy pracy w Gap. Opuszczam wzrok na moją letnią sukienkę Aleksa Colmana i mówię: - Masz rację. Sądzisz, że jestem szalona? - Nie, podoba mi się ta sukienka. Jest taka trochę... retro. - Nie, chodzi mi o to, że miałam zamiar siedzieć w Ann Arbor, póki Andy nie zrobi dyplomu, i mieszkać w domu. Shari mówi, że sprzeniewierzyłam się swoim feministycznym zasadom, podejmując taką decyzję. - Moim zdaniem nie sprzeniewierzasz się swoim feministycznym zasadom - mówi Jean-Luc - chcąc być blisko kogoś, kogo naprawdę kochasz. - Okay - mówię. - Ale co ja teraz zrobię? To szaleństwo przeprowadzać się do Nowego Jorku, nie mając tam pracy ani mieszkania. - To nie jest szalone, tylko odważne. Zresztą wydajesz się całkiem od-ważną dziewczyną. Odważną? O mało nie zakrztusiłam się łykiem wina. Jeszcze nigdy nikt mi nie powiedział, że jestem odważna. A poza wagonem restauracyjnym słońce nadal zachodzi - we Francji latem jest jasno do bardzo pózna! - i barwi niebo za zielonymi wzgórzami i lasami, przez które mkniemy, soczystym, zmysłowym różem. Wkoło nas kelnerzy roznoszą talerze z różnymi rodzajami serów, czekoladowe trufle i malutkie kieliszki czegoś na trawienie, a w części dla żalących pasażerowie leniwie raczą się poobiednimi papierosami, z których dym w tym romantycznym otoczeniu nie śmierdzi ani w połowie tak paskudnie jak, powiedzmy, wtedy kiedy wydobywał się z nozdrzy moje-go byłego chłopaka. A ja mam wrażenie, że gram w jakimś filmie. To nie jest żadna Lizzie Nichols, najmłodsza córka profesora Nicholsa, niedoszła absolwentka studiów, która cale swoje życie spędziła w Ann Arbor w stanie Michigan i chodziła tylko z trzema facetami (z czterema, jeśli doliczyć Andy'ego). To jest Elizabeth Nichols, pełna odwagi (!), kosmopolityczna podróżniczka i osoba obyta w świecie, która je obiad w pociągu w towarzystwie idealnego (i to serio idealnego!) nieznajomego, z przyjemnością pojadając sery (deska serów!) i sącząc coś, co nazywają pernod, kiedy słońce zachodzi nad migającym za oknami wiejskim krajobrazem... I nagle, kiedy Jean-Luc jest w połowie opisu własnej pracy magisterskiej, która ma coś wspólnego z morskimi szlakami handlowymi (z całej siły staram się nie ziewać - no ale z drugiej strony, historia mody też by go pewnie nie przyprawiła o euforię), rozdzwania się moja komórka. Ale na wyświetlaczu pojawia mi się numer zastrzeżony. Co jest dziwne, bo nikomu z zastrzeżonym numerem nie podawałam numeru swojej komórki. - Przepraszam - mówię do Jean-Luca. A potem, pochylając głowę, odbieram. - Halo? - Liz? Zakłócenia i trzaski. Połączenie jest okropne. Ale to niewątpliwie ostatnia osoba na świecie, z którą chciałabym rozmawiać. Nie wiem, co mam robić. Po co on do mnie dzwoni? To straszne. Ja nie chcę z nim rozmawiać! Nie mam mu nic do powiedzenia. O kurczę. - Chwileczkę - mówię do Jean-Luca i odchodzę od stolika, żeby porozmawiać w przejściu za przesuwanymi drzwiami prowadzącymi do następnego wagonu, gdzie nie będę przeszkadzała reszcie pasażerów. - Andy? - mówię do telefonu. - Jesteś wreszcie! - W głosie Andy'ego słychać ulgę. - Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię słyszę. Nie odebrałaś moich wiadomości? Wydzwaniam na twoją komórkę od rana. Czemu nie odbierałaś? - Przepraszam, a dzwoniłeś? Nie słyszałam żadnego dzwonka.- To prawda. W Eurotunelu komórki nie działają. - Nie masz pojęcia, co ja tu przeszedłem - ciągnie Andy. - Wychodzę z tego okropnego biura, a ciebie nie ma. Przez całą drogę do domu myślałem: co, jeśli jej tam nie zastanę? A jeśli coś jej się stało? Mówię ci, chyba naprawdę muszę cię kochać, skoro tak się bałem, że coś się mogło stać złe-go! Wyrywa mi się niepewny śmiech. Chociaż wcale nie mam ochoty się śmiać. - Tak - mówię. - Na pewno musisz. - Liz, Chryste... - ciągnie Andy. Teraz głos ma... spięty.- Gdzie ty jesteś, do kurwy nędzy? Kiedy wracasz do domu? Spoglądam na coś, co w ukośnych promieniach zachodzącego słońca wygląda jak jakiś zamek na wzgórzu. Ale to, oczywiście, niemożliwe. Przecież zamki nie stoją ot tak, na otwartym terenie. Nawet we Francji. - Jak to, kiedy wracam do domu? - pytam. - Nie dostałeś mojej kartki?
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|