[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Cała nasza prowizja musi być lutowana w puszkach, inaczej mrówki oraz inne bichos zjedzą wszystko, zanim my spróbujemy. W tym kraju prawo do życia wydziera jeden drugiemu bez żadnego pardonu. Nie zginie tylko ten, kto umie się bronić. Moją żmudną pracę z cukrem urozmaicają chowane przez Rodriguezów, na wpół oswojone ptaki. %7łyjąc na wolności, co chwila zlatują z gałęzi do ręki, aby poszczebiotać przyjaznie i sprawdzić, jak idzie robota. Olbrzymi, zielonopióry kaczor piżmowy kiwa się poważnie na boki, czując się wy- brańcem losu pośród stada kaczek domowych. Dwie oswojone arancuangi przerzucają mi szpilki i ołówki w poszukiwaniu czegoś dla nich pożyteczniejszego. Czarny wieprzek, którego co chwila odpędzam od cukru, nosi na swym grzbiecie długą grzywę, a z pyska sterczą mu kły. Ale z tych wszystkich trzpiotów stanowczo bezkonkurencyjny jest w sympatyczności jasio-kurczę: pomarańczowo-czarna, puszysta kulka przekomicznie trzepie skrzydłami i kłótliwie skrzeczy na znak protestu, że to niby taki duży człowiek i mądry, a odpędza ją od takiej dużej kupy cukru. Trzeba przyznać kurczakowi rację, więc pozwalam mu psocić. Odganiam go jedynie dla za- chowania mego prestiżu. Od czasu do czasu jasio-kurczę skacze mi na ramię, co niezmiernie przeszkadza w robocie. Wówczas, ażeby nie straszyć milusińskiego, zamieram na dłuższą chwilę, niechaj sobie poswawoli przy uchu. W rękę nie da się szelma złapać. Jest chytry i zwinny. Z wszelkich moich zakusów najwyrazniej drwi. Gdyby nie jasio-kurczę, przesypywanie cukru byłoby nudne nie do zniesienia. Czasami przychodzą do mnie najbliżsi sąsiedzi, kabokle albo Indianki ze szczepu Guato. Pierwsi ubrani są w długie skórzane fartuchy, ozdobione frędzlami. Fartuch taki stanowi symboliczny mundur zawodowego pastucha, a w życiu codziennym służy do ochraniania spodni przed uderzeniem ostrych traw podczas uganiania się konno za bydłem. Wszyscy zatrzymują się ciekawie nade mną, popatrzą, pogadają trochę i odchodzą. Rozmowa nie klei się z tej prostej przyczyny, że nie znam portugalskiego. Tadeusz nie ma przekonania do piranii i w ogóle do wszystkiego, co tutaj pływa w wodzie. %7ładna siła nie zdołała go dotychczas zmusić do kąpieli. Dziś jednak dał się jakoś wyjątkowo namówić. Tłukł przy tym biedaczysko rękami i nogami, aby tylko odstraszyć krokodyle. Gdy wylazł na brzeg, był blady z emocji. Ja, panie doktorze, nie jestem taki tchórz, na jakiego może wyglądam, ale widzi pan, każdy człowiek ma swoje słabostki. Miewałem w życiu niejedną awanturę. Butelki od piwa latały koło głowy jak te komary. A ja nic, w sam środek zawsze lazłem. A beczkę, panie tego, to na osiemdzie- siąt metrów nad ziemią wykręcę (Tadeusz jest również pilotem), ale istnieją na świecie takie różne małe licha, przed którymi za nic nie ustaję, nie wytrzymam ze strachu i zwieję. Ot, na przykład, kiedy idzie na mnie taka mizerota, takie chucherko, taki sobie niepozorny dentysta w białym fartuchu, trzymając w ręku szczypce do rwania zębów. Pan, panie doktorze, nie uwierzy, ale ja wówczas naprawdę mdleję albo uciekam oknem. Taki to już ze mnie dziwny człowiek. Tadeusz lubi mówić szczegółowo, długo i powoli. Przy tym zatrzymuje się często pomiędzy jednym zdaniem a drugim, gubiąc przerwaną myśl. Wówczas wołam do niego: zapłon! Jako lotnik, orientuje się w mig i płynie dalej. Piranie, panie, o zupełnie jak ten dentysta. Jeszcze chwilka, a zemdlałbym w wodzie z przerażenia. Hamaki nasze z powodu braku odpowiednio rozstawionych drzew wiszą tuż obok siebie. Tadeusz wisi nieco wyżej i musi wdrapywać się do swojego po blaszance od benzyny. Ja dyndam tuż nad ziemią. Z wieczora odbywa się wyłapywanie komarów pod zamkniętą już moskitierą. Ani dowcip, ani doskonałość metod nic tu nie pomogą. Te małe bestyjki zawsze wynajdą drogę do środka. Tadeusz jest wyjątkowo wrażliwy na ukąszenia, dlatego nienawidzi komarów i poluje na nie ze szczególną zawziętością. Natychmiast, gdy któregoś złapie, wydaje tryumfalny okrzyk, wówczas ja z kolei odpowiadam mu strofką marsza pogrzebowego. Jedno z drzew podtrzymujących nasze hamaki stoi nad samym brzegiem rzeki. Pod nim właśnie upodobał sobie miejsce jakiś większy krokodyl. Znamy go jedynie z basowego porykiwania. Jest poza tym tchórzliwy i przebiegły. Nie daje się nam ani rusz podejść. Tej nocy urządzimy na niego specjalną zasadzkę. %7łal mi Tadeusza. Nogi w okolicy kostek ma pokryte ranami. Podczas śniadania i kolacji komary tną nas pod stołem wyłącznie w te miejsca. Ostatnio wpadliśmy na doskonały pomysł i wkładamy do skarpetek gazetę chroni od ukąszeń. Poza tym w moskitierze Tadeusza jest dziura. Dziś ją dopiero z radością wynalazł. Ta właśnie dziura była powodem paru bezsennych nocy. Dziś rano orzekł głosem spokojnym i flegmatycznym: Wszystkich Niemców po wojnie należy tutaj skierować, bo Brazylia jest prawdziwym czyśćcem. Byłem nawet skłonny uwierzyć w te jego słowa, kiedy biorąc z wieszaka płaszcz kąpielowy zostałem nagle silnie ukłuty w udo. Bezwiednie chwytam się za bolące miejsce, a wówczas zaczyna mnie coś ciąć raz po razie. Zrozumiałem: przyczyna mieści się w kieszeni płaszcza. Gorączkowym ruchem wytrząsam z niej całą zawartość. Razem z chustką do nosa wypada na ziemię tłusta, pokryta kępami zbitych, rudych włosów gąsienica. Przyzwyczajony już do niespodzianek tego kraju, pędzę co tchu do Myśliwca z pytaniem, jak prędko umrę. Na szczęście tym razem obawy moje są płonne. Ukłucia liszki tatarany powodują tylko kilkudniowy wyprysk i obrzęk. U mnie nawet takie objawy nie wystąpiły. Po paru już minutach czułem się zupełnie dobrze. W związku z tą przygodą powstała zaraz pieśń: Ledwie oczy przetrzesz z rana, już cię kłuje tatarana. Chcesz się napić z rzeki wody, już cię chwyta wpół krokodyl. Siedzisz sobie na walizie, już cię mrówka w tyłek gryzie. Skromnie siedzisz na tłumoku, już lavolho lezie w oko. Tu swawolny Tadeuszek nie powinien łapać muszek. Lepszą frajdę znajdzie tato, gdy go w zadek dzgnie novato. W czyśćcu brazylijskim człek ani minuty nie może być pewny siebie. Słusznie jeden z miejscowych kaboklerskich filozofów, co to nie umie ani pisać, ani czytać, powiedział raz do Myśliwca: Doktor z miasta to żaden doktor. W Mato Grosso doktorami jesteśmy my: Indianie i kabokle. Noce mamy jasne, księżycowe. Krzyż Południa urzęduje nad naszymi hamakami. Nie podnosząc głowy widzę go poprzez muślin moskitiery. Wieczory dłużą się niesamowicie z powodu braku przyzwoitej lampy. Ani blask ogniska, ani suchotniczy płomyk sztormówki nie usposabiają do
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|