[ Pobierz całość w formacie PDF ]
gramofonów buchające z drzwi drogerii i sklepów muzycznych. Przez cały dzień stały przed tymi drzwiami zasłuchane tłumy. Wzruszała je ballada prosta w melodii i w treści, opiewająca utratę bliskich bądz karę i skruchę, wyśpiewywana głosem bezcielesnym, zależnym od igły gramofonowej czy od zakłóceń atmosferycznych, grzmiącym z szafek z imitacji drzewa albo z chropowatych tub gramofonowych ponad urzeczonymi twarzami, ponad sękatymi powolnymi rękami, które długo kształtowała władcza ziemia - rękami szorstkimi, ponurymi, smutnymi. To była sobota w maju: nie czas, żeby odchodzić od ziemi. A przecież już w poniedziałek ci ludzie - większość ich - przyjechali tu znowu, i w swoich mundurach wojskowych i w kombinezonach, i w koszulach bez kołnierzyków włóczyli się grupkami przy gmachu sądu i po rynku, kupując czy sprzedając trochę w sklepach, skoro już tu byli. Przez cały dzień stali gromadnie przed drzwiami zakładu pogrzebowego. Mali chłopcy i więksi, z teczkami szkolnymi czy bez, rozpłaszczali nosy na szybie drzwi, a śmielsi z nich i młodzi z miasta wchodzili po dwóch, po trzech do zakładu, żeby popatrzeć na człowieka zwanego Tommy. Ten człowiek leżał tam na drewnianym stole, bosy, w kombinezonie, ze zbielałymi w słońcu kędziorami zsuniętymi na ciemię, zlepionymi zakrzepłą krwią i osmalonymi prochem, a nad nim siedział koro-ner usiłując ustalić jego nazwisko. Ale nikt nie wiedział - ani ci, którzy go na wsi znali od piętnastu lat w tych okolicach, ani sklepikarze, którzy w nie- częste soboty widywali go w mieście bosego i z gołą głową, z oczami urzeczonymi i pustymi z policzkiem dziecinnie rozdętym miętową gumą do żucia. O ile było wiadomo, on nazwiska nie miał. XVI Tego dnia, gdy szeryf przywiózł Goodwina, w więzieniu siedział Murzyn, który zamordował swoją żonę; podciął jej gardło brzytwą, a ona, z głową odrywającą się w drgawkach od rozpienionej krwawymi wymiotami szyi, jeszcze wybiegła kilka kroków za próg chaty na spokojną uliczkę w księżycowej poświacie. Wieczorem Murzyn opierał się o kraty w oknie i śpiewał.' Zawsze po kolacji zbierała się tam pod ogrodzeniem na dole gromadka Murzynów, ramię przy ramieniu, w schludnych tandetnych ubraniach bądz w przepoconych kombinezonach, i wszyscy chó-rem razem z mordercą śpiewali spirituals, a biali wte- dy zwalniali kroku i zatrzymywali się w liściastych, prawie letnich już ciemnościach, żeby posłuchać tych, którzy na pewno mieli umrzeć, i tego, który już umarł, jak śpiewają o swoim zmęczeniu i o niebio-sach; czy też może, żeby posłuchać, jak w przerwach między pieśniami głęboki, z powietrza płynący głos, wysoko w mrokach, gdzie postrzępiony cień drzewa azjatyckiego okapturzał latarnię na rogu ulicy, lamen- tuje strapiony: - Jeszcze cztery dni! I powieszą najlepszego bary-tona w północnym Missisipi! Czasami i w świetle dziennym Murzyn wychylał się z okna; śpiewał wówczas sam, chociaż mogło się zdarzyć, że już po chwili stawało przy ogrodzeniu paru obdartych chłopaków czy Murzynów z koszy-kami pełnymi zakupów albo bez koszyków, i wtedy biali, którzy miarowo żując siedzieli na odchylonych do tyłu krzesłach pod zapryskaną smarami ścianą warsztatu samochodowego, słyszeli: - Jeszcze jeden dzień! I już mnie ni ma, biednego skurwysyna. Powiedzcie, ni ma miejsca dla ciebie w niebiesiech! Powiedzcie, ni ma miejsca dla ciebie w piekle! Powiedzcie, ni ma miejsca dla ciebie we więzieniu! - Cholera niech go wezmie - powiedział Goodwin podnosząc swoją ciemną głowę, mizerną, ogorzała, trochę już steraną twarz. - Nie jestem w takim położeniu, żeby móc komukolwiek tak życzyć, ale niech mnie cholera... - Nie chciało mu się mówić. - Ja tego nie zrobiłem. Pan sam o tym wie. Pan wie, że ja bym tego nie zrobił. Nie będę mówił, co myślę. Ja tego nie zrobiłem. Oni muszą przypisać to najpierw mnie. Niech sobie. Ja się wypłaczę. Ale jeże- li zacznę mówić, jeżeli powiem, co myślę czy przypuszczam, to już nie wypłaczę się z całą pewnością. Siedział na pryczy w swojej celi. Spojrzał w górę na okna: dwa otwory w murze niewiele szersze od cięcia szabli. - Czy on aż tak dobrze strzela? - zapytał Ben-bow. - Mógłby trafić człowieka przez któreś z tych okien? Goodwin spojrzał na niego. - Kto? - Wytrzeszcz - powiedział Benbow. - Wytrzeszcz to zrobił? - zapytał Goodwin. - A nie on? - zapytał Benbow. - Powiedziałem już wszystko, co miałem zamiar powiedzieć. Ja nie muszę się tłumaczyć. To ich sprawa, że przypisuj ą to mnie. - Więc na co panu potrzebny adwokat? - zapytał Benbow. - Co mam dla pana zrobić? Goodwin nie patrzył na niego. - Gdyby mi pan tylko przyrzekł, że dzieciak dostanie plik gazet pod pachę, kiedy dosyć podrośnie, żeby umieć wydawać resztę - powiedział - to Ruby już da sobie jakoś radę. Prawda, staruszko? Przeciągnął ręką po głowie kobiety, po jej włosach. Siedziała obok niego na pryczy trzymając dziecko na kolanach. Dziecko, jak uśpione narkotykiem owe i niemowlęta obnoszone przez żebraków po ulicach Pa-I ryża, leżało nieruchomo, z mizerną twarzyczką lekko : połyskującą od wilgoci, z wilgotnym kosmyczkiem włosów na wątłej, poznaczonej żyłami główce, z wąskimi półksiężycami białek widocznymi spod ołowia- nych powiek. Kobieta była w sukni z szarej krepy, schludnie wyczyszczonej i umiejętnie wycerowanej ręcznie. Przy każdym szwie biegła równoległa cienka, błyszcząca linia, która dla innych kobiet z odległości nawet stu | jardów na pierwszy rzut oka stanowiłaby łatwy do ' rozpoznania ślad przeróbki. Suknię zdobił przypięty na ramieniu amarantowy klips, z rodzaju tych, jakie za dziesięć centów można kupić w sklepie bądz za zaliczeniem pocztowym; na pryczy leżał szary kapelusz ze schludnie pocerowaną woalką. Benbow nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni widział woalki, zanim kobiety przestały je nosić. Zabrał kobietę do swojego domu. Poszli tam: ona niosąc dziecko, a on butelkę mleka i trochę artykułów spożywczych, konserw. Dziecko wciąż spało.
[ Pobierz całość w formacie PDF ] zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plalternate.pev.pl
|